Mother! (2017)
Reżyseria: Darren Aronofsky
Gatunek: Horror
Premiera w Polsce: 3 listopada 2017
Darren Aronofsky, choć słynny jest
z pretensjonalności i efekciarstwa, to od lat wierny jest swojemu stylowi i nie
pozwala, aby jego talent i pomysły zżarła komercyjna machina Hollywoodu. Dzięki
temu do naszych kin trafiają wielomilionowe produkcje z plejadą gwiazd utrzymanie
w nieco innym tonie niż superprodukcje Marvela czy komedie, które zamiast łez
śmiechu, powodują jedynie płacz, gdy pomyślimy ile kosztował bilet na seans,
takiego wątpliwej jakości dzieła. Tym razem twórca Requiem dla snu i Czarnego
łabędzia znów funduje nam jazdę bez trzymanki na granicy jawy, snu i
narkotycznych wizji podczas seansu Mother!
Matka, młoda kobieta, jest
kolejną żoną Jego, pisarza i poety, który cierpi na kryzys twórczy. Bohaterka odbudowuje zniszczony pożarem dom, podczas gdy
mężczyzna mierzy się ze swoją artystyczną bezsilnością. Ich uporządkowane życie zostaje zaburzone, gdy
wbrew oporom żony, mężczyzna wpuszcza do domostwa swojego nieznajomego fana.
Ten wkrótce przyprowadza swoją, robiącą złowieszcze wrażenie, żonę. To jednak
nie koniec odwiedzin tajemniczych nieznajomych. Bo wkrótce pojawiają się
skłócenie ze sobą synowie nieproszonych gości. Rodzinne niesnaski szybko przeradzają
się w kończący się tragicznie festiwal przemocy. Dziwna sytuacja i
pełna niepokoju atmosfera sprawiają, że małżonkowie oddalają się od siebie. Gdy
jednak wydaje się, że ich relacje wychodzą na prostą, zaczynają się dziać
jeszcze bardziej niesamowite rzeczy.
W Mother! reżyser od razu rozmywa granicę między rzeczywistością a
poetyką snu, a właściwie wizji w głowie bohaterki, która nie bez powodu przecież rozpuszcza
tajemniczą substancję w szklaneczce wody i wypija. Dom staje się miejscem, z
którego nie ma ucieczki, przez co film przypomina senny koszmar. Jednak
starannie budowana atmosfera niepokoju i napięcie szybko znikają, a zastępuje
je rozedrgana i pełna chaosu opowieść o poszukiwaniu mesjasza, trochę o powstawaniu
sekt, a trochę będąca po prostu jakimś przydługim teledyskiem bez muzyki. Opowiada
też o lękach matek, bo widzimy sceny wojny, śmierć dziecka, czy odstawienie bohaterki
przez partnera na boczny tor.
Aronofsky nie boi się też zmiany
tonu i gatunku, od horroru i thrillera, przechodzi w czystej postaci
fantastykę, aby następne wprowadzić elementy filmu sensacyjnego, czy kina surrealistycznego spod
znaku najlepszych dokonań Luisa Bunuela. Wszystko to jednak staję się męczące i
przypomina angielskie puddingi, w których z wielu składników powstaje jedna
papka, i niestety według przepisu Aronofsky'ego niezbyt strawna. A gdy myślimy,
że kolejna scena na pewno nie może być bardziej żenująca niż ta, którą właśnie oglądamy,
reżyser udowadnia nam, że może i właściwie czyni tak do samego końca filmu.
Mother! nie jest jednak filmem samych
wad. Do plusów na pewno można zaliczyć udane role. Jennifer Lawrence, choć nie
wydaje się oczywistym wyborem, to tutaj rozedrgana, w beżowo-szarych rozwleczonych
strojach, daje aktorski popis. Partnerujący jej Javier Bardem jak zwykle nie
zawodzi, choć nie tworzy też żadnej genialnej kreacji. Niczego nie można
zarzucić też odgrywającej kluczowe drugoplanowe role parze Ed Harris i Michelle
Pfeiffer. On jako nieco zagubiony, schorowany mężczyzna, a ona jako budząca
niepokój dama o lodowatym spojrzeniu. Udane są też skąpane w beżowym świetle, nadające
całej opowieści nieco rustykalnego klimatu zdjęcia Matthew Libatique’a, stałego
współpracownika Darrena Aronofsky'ego.
Choć Mother! to film, który mógł być dziełem jakiego świat kina nie
widział, to niestety jest pełnym pretensji do wielkich filmów dziełkiem podczas seansu którego niejedna osoba pomyśli sobie Matko! Już nie chcę tego oglądać!
Daniel Mierzwa
Za możliwość zobaczenia filmu dziękujemy kinu Cinema City Punk 44 w Katowicach.
O boże nie dla mnie ten film zupełnie :)
OdpowiedzUsuńZapraszam http://ispossiblee.blogspot.com/2017/11/miekkosc-weluru.html
Boże piszemy z dużej litery.
Usuń