wtorek, 7 listopada 2017

Mother! (2017) - recenzja

2 komentarze:
 
Mother! (2017)

Reżyseria: Darren Aronofsky
Gatunek: Horror
Premiera w Polsce: 3 listopada 2017

Darren Aronofsky, choć słynny jest z pretensjonalności i efekciarstwa, to od lat wierny jest swojemu stylowi i nie pozwala, aby jego talent i pomysły zżarła komercyjna machina Hollywoodu. Dzięki temu do naszych kin trafiają wielomilionowe produkcje z plejadą gwiazd utrzymanie w nieco innym tonie niż superprodukcje Marvela czy komedie, które zamiast łez śmiechu, powodują jedynie płacz, gdy pomyślimy ile kosztował bilet na seans, takiego wątpliwej jakości dzieła. Tym razem twórca Requiem dla snu i Czarnego łabędzia znów funduje nam jazdę bez trzymanki na granicy jawy, snu i narkotycznych wizji podczas seansu Mother!

Matka, młoda kobieta, jest kolejną żoną Jego, pisarza i poety, który cierpi na kryzys twórczy. Bohaterka  odbudowuje zniszczony pożarem dom, podczas gdy mężczyzna mierzy się ze swoją artystyczną bezsilnością.  Ich uporządkowane życie zostaje zaburzone, gdy wbrew oporom żony, mężczyzna wpuszcza do domostwa swojego nieznajomego fana. Ten wkrótce przyprowadza swoją, robiącą złowieszcze wrażenie, żonę. To jednak nie koniec odwiedzin tajemniczych nieznajomych. Bo wkrótce pojawiają się skłócenie ze sobą synowie nieproszonych gości. Rodzinne niesnaski szybko przeradzają się w kończący się tragicznie festiwal przemocy. Dziwna sytuacja i pełna niepokoju atmosfera sprawiają, że małżonkowie oddalają się od siebie. Gdy jednak wydaje się, że ich relacje wychodzą na prostą, zaczynają się dziać jeszcze bardziej niesamowite rzeczy.
W Mother! reżyser od razu rozmywa granicę między rzeczywistością a poetyką snu, a właściwie wizji w głowie bohaterki, która nie bez powodu przecież rozpuszcza tajemniczą substancję w szklaneczce wody i wypija. Dom staje się miejscem, z którego nie ma ucieczki, przez co film przypomina senny koszmar. Jednak starannie budowana atmosfera niepokoju i napięcie szybko znikają, a zastępuje je rozedrgana i pełna chaosu opowieść o poszukiwaniu mesjasza, trochę o powstawaniu sekt, a trochę będąca po prostu jakimś przydługim teledyskiem bez muzyki. Opowiada też o lękach matek, bo widzimy sceny wojny, śmierć dziecka, czy odstawienie bohaterki przez partnera na boczny tor.

Aronofsky nie boi się też zmiany tonu i gatunku, od horroru i thrillera, przechodzi w czystej postaci fantastykę, aby następne wprowadzić elementy filmu sensacyjnego, czy kina surrealistycznego spod znaku najlepszych dokonań Luisa Bunuela. Wszystko to jednak staję się męczące i przypomina angielskie puddingi, w których z wielu składników powstaje jedna papka, i niestety według przepisu Aronofsky'ego niezbyt strawna. A gdy myślimy, że kolejna scena na pewno nie może być bardziej żenująca niż ta, którą właśnie oglądamy, reżyser udowadnia nam, że może i właściwie czyni tak do samego końca filmu.
Mother! nie jest jednak filmem samych wad. Do plusów na pewno można zaliczyć udane role. Jennifer Lawrence, choć nie wydaje się oczywistym wyborem, to tutaj rozedrgana, w beżowo-szarych rozwleczonych strojach, daje aktorski popis. Partnerujący jej Javier Bardem jak zwykle nie zawodzi, choć nie tworzy też żadnej genialnej kreacji. Niczego nie można zarzucić też odgrywającej kluczowe drugoplanowe role parze Ed Harris i Michelle Pfeiffer. On jako nieco zagubiony, schorowany mężczyzna, a ona jako budząca niepokój dama o lodowatym spojrzeniu. Udane są też skąpane w beżowym świetle, nadające całej opowieści nieco rustykalnego klimatu zdjęcia Matthew Libatique’a, stałego współpracownika Darrena Aronofsky'ego.

Choć Mother! to film, który mógł być dziełem jakiego świat kina nie widział, to niestety jest pełnym pretensji do wielkich filmów dziełkiem podczas seansu którego niejedna osoba pomyśli sobie Matko! Już nie chcę tego oglądać!


Daniel Mierzwa

Za możliwość zobaczenia filmu dziękujemy kinu Cinema City Punk 44 w Katowicach. 

2 komentarze:

  1. O boże nie dla mnie ten film zupełnie :)

    Zapraszam http://ispossiblee.blogspot.com/2017/11/miekkosc-weluru.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urażony Katolik7 listopada 2017 23:22

      Boże piszemy z dużej litery.

      Usuń